Historia Regionu
Tomaszów Lubelski Bełz Rawa Ruska
Gmina Tomaszów.
Wieś Typin gm. Tomaszów na mapie z XVIII wieku i w opisie z XIX wieku, a w nim parę slow o młodzieży, o znachorkach i wyłudzaniu na czarownice ( na wnuczka wtedy nie było szans, dziadkowie wszystkich wnuków znali) ... Ze wsi Typina, w powiecie tomaszowskim, gubernji lubelskiej. Wieś ta składa się jakby z trzech oddzielnych wiosek: Strony, Woli i Typina. Gospodarze mają, po niedużym kawałku pola. Przez łąki
płynie rzeczka Huczwa. Za nią na południe znajduje się Strona, a het na zachód słońca ciągnie się Wola.
•Ludzie, jak i wszędzie, są tu rozmaici, i dobrzy, i źli. W pszenicy zawsze znajdzie się kąkol; tak i pomiędzy typiniakami znajdzie się niejeden, co za kieliszek wódki wiezie w niedzielę żyda do Tomaszowa, a jak, by mu dał dwa kieliszki wódki, to by go i na plecach zaniósł.
Typiniacy rzadko strzygą włosy. Każdy tu wygląda jak strzecha nowo poszyta, jeszcze nie obcięta. Młodzież zaczyna się coraz bardziej przebierać w jakieś krótkie ubranie, widać na włościańską długą sukmanę już dziś niestać. Gdyby se jeszcze pokupowali kaszkiety, to by chłopak typiński wyglądał jak cygan na jarmarku. Taki tu zły zwyczaj, że niema niedzieli, żeby chłopaki nie sprawiali sobie „muzyki". To też niejedna dziewucha w Typinie narzeka na smutny swój los i wstydzi się pokazać oczy między ludźmi, bo ją wytykają palcami. Wina to rodziców, którzy pozwalają swoim córusiom chodzić na muzyki i tańce. a nie pilnują, co się tam na tych zabawach i po zabawach robi. We wsi jest szkoła, ludzie jednak mało z niej korzystają. Ze starszych nikt nie umie czytać; młodsi niby umieją, ale niejeden, co na swojej książce do nabożeństwa dość biegle czyta, na innej wcale nie potrafi, a gazetę to nie wić nawet, zkąd zaczynać.
Niebrak tu jeszcze takich, co wierzą w czary, gusła i zabobony. W chorobach nie udają się do prawdziwego lekarza, ale do pierwszej lepszej głupiej baby, która zna się na leczeniu, jak kowal na dratwie. Ot, na przykład, matka przynosi dziecko chore na ból brzuszka. Baba mówi, że na dziecko
rzucił urok ktoś taki, co był po odłączeniu drugi raz nawracany do piersi, bo taki człowiek niby jak na kogo spojrzy, to zaraz
mu zaszkodzi. Trzeba więc koniecznie urok odczynić. Baba poślini fartuch i potrze dziecku po czole, mówiąc: „Tfu na psa urok!" A dziecko jak płakało, tak i płacze. — Trzeba jeszcze jajko wylać, bo się dziecko musiało przestraszyć, — mówi doktorka. Rozbije jajko, wyleje w szklankę z wodą, przeżegna, porusza wargami, poleje trochę dziecku na głowę i da mu
się napić. Potem znajduje niby na główce jakieś kropelki i mówi, że to jest ów przestrach, przyczyna choroby dziecka. —
Oto patrzajcie, kumo: ta lalka, to wy jesteście sami. Dziecko was się musiało przestraszyć. — A jeno — mówi matka -- albo to raz krzyczałam, a nawet i biłam, jak nie chciało jeść. Ano, widzicie, czym nie prawdę powiedziała? Jak to nie pomoże, to mu-sicie pójść do dzwonnicy, albo poprosić bratczyka, żeby umył dzwon, i dacie się dziecku potem tej wody napić przed wschodem słońca… część nieczytelna… Weszli do chałupy dwaj jacyś nieznajomi w krótkich zamszczonych kożuszkach. Na plecach skrzynki nakształt tych, w jakich żydzi noszą szkła, a u boku na rzemieniu duże, wypakowane kalety. Powiedzieli Boskie słowo, usiedli na ławce i mówią: Dowiedzieliśmy się, że w waszej wsi jest dużo czarownic, i nawet najstarsza z ogonem. Ale podziękujcie Bogu, żeśmy tu przyszli, bo wam udzielimy dobrych rad. Macie oto lekarstwo na wypadek, gdy czarownica mleko krowom odbierze. — A ile pan chce? — zapytałem. — Pięć rubli — powiada. — Za drogo! -mówię, i niby się targuję, aby go wybadać i posłuchać jego mowy. Mówił bardzo dobrze, wszystko mu szło jak z płatka. Niema co, pięknie się wyuczył cyganić. Wyjął pudełeczko z kalety, a z niego jakieś zakrączki z wosku i mówi: Tem lekarstwem należy krowy i skopek kurzyć, to się nie będzie mleko psuło. A to znów należy wwiercić krowie w róg, dodawszy święconego ziela. Do takiej krowy żadna czarownica nie śmie przystąpić. — Cóż to panowie za jedni i zkąd? — zapytałem. —Jesteśmy owczarze z Galicji, — odpowiada ostro. — Jak nie wierzycie, to wam pokażę sztuki, a wtenczas poznacie, co my za jedni. — Tu wyjął jakiś papier złożony w kilkoro. Rozwija go i mówi: Patrzajcie, moi ludzie kochani, że to jest dwudziestówka. —Pokazał pieniądz i zawinął w papier. Kazał mi chuchnąć trzy razy, stanął na środku chałupy, chuchnął na papier, świsnął, nogą tupnął i już z dwudziestówki zrobił się biały proszek podobny do ołowiu. Zawinął go napowrót,. pokręcił poza plecami, coś jelcze poszeptał i pokazuje — zamiast proroku ołowianego zrobiła się znów dwudziestówka. — Teraz chcecie bierzcie, nie chcecie nie bierzcie. — Myślał, Że nas zadziwi i przestraszy, że uwierzymy w czary. A to nie jest żadna sztuka djabelska, tylko papier złożony w kilkoro. Za jedną kartką jest dwudziestówka, a za drugą proszek ołowiany, czy srebrny. Oszust pokaże pieniądze, a późnij wykręci drugą stroną i pokaże proszek, tylko robi to bardzo zręcznie. Próbowaliśmy potem z bratem, to się i nam udawało. Jest w parafii naszej jeden gospodasz bardzo poczciwy, .światły i oczytany. Sprowadza on od lat kilku Gazetę i daje sąsiadom do przeczytania, a później oprawia w roczniki. Sprowadza też różne książki i elementarne i chętnie udziela ich każdemu, kto chce. Jakąż mu dać za to zapłatę? Niech mu Bóg wynagrodzi w dziesięcioro i dopomaga w jego dobrych zamysłach.
Gazeta Świąteczna 1898
Miejsce rozpoznane, w tle cmentarz z I WS.
Zbiory własne.